WYWIAD IPA - GEN. ROMAN POLKO

Generał, komandos, dowódca elitarnej jednostki GROM, zastępca Szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, doktor zarządzania.

Dzisiaj jest Pan już na emeryturze, ale ciągle w ruchu – gdzie można Pana zastać i czym się Pan dzisiaj zajmuje?

Rzeczywiście, czasu mam mniej niż wtedy, kiedy byłem jeszcze w czynnej służbie, a nie w rezerwie. Prowadzę zajęcia na uczelniach związane z szeroko rozumianym bezpieczeństwem, rozmawiam z dzieciakami i młodymi ludźmi z klas mundurowych tłumacząc, czym jest patriotyzm i po co nam wojsko, biorę udział w projektach związanych z pomocą rodzinom żołnierzy i funkcjonariuszy poszkodowanych w służbie publicznej, uczestniczyłem w Strategicznym Przeglądzie Bezpieczeństwa Narodowego pod patronatem Prezydenta RP, wspólnie z żoną wydaliśmy dwie książki o tematyce związanej z zarządzaniem („RozGROMić konkurencję” i „Szefologika”) i wreszcie mogę realizować swoje pasje, na które nigdy nie było czasu. Gram w hokejowej Reprezentacji Artystów Polskich i przymierzam się do tegorocznej edycji połówki ironman – triathlon w Suszu.  

Jak to się stało ze trafił Pan do Wojska? Czy to chłopięce marzenie czy przypadek?

I jedno i drugie. W tym wieku nikt nie jest na 100% pewny, czego chce i czy do tego się nadaje. Fajna przygoda, skoki spadochronowe, elegancki mundur… tak, to robiło na mnie wrażenie i wpłynęło na decyzję o wstąpieniu do armii. Tyle, że blisko połowa młodych chłopaków, którzy razem ze mną rozpoczynali szkołę oficerską we Wrocławiu szybko zrozumiała, że rozminęła się z powołaniem. Atrakcyjne obrazki z poligonowych ćwiczeń często przysłaniają codzienną, szarą rzeczywistość, mozolne ćwiczenia: dobówki, dwudobówki, wielodniowe manewry, podczas których doskonali się swoje rzemiosło i uczy zespołowego działania tak, aby na polu walki nikt i nic nie zawiodło. Człowiek traci rachubę czasu, nie wie czy to niedziela, czy wtorek, rano, czy już wieczór, a jedyne, co się liczy to mój pluton i nasza misja. Skoki spadochronowe przestają być romantyczną przygodą, a stają się chwilą oddechu w ćwiczeniach, kończącą się po sygnale „skok”. Dlatego na blisko 400 podchorążych, którzy razem ze mną rozpoczynali studia we wrocławskim Zmechu niewiele ponad 200 zostało oficerami.  

Wiemy ze uczestniczył Pan w wielu misjach stabilizacyjnych i zapewne tajnych, ale proszę powiedzieć kiedy usłyszał Pan pierwszy raz strzały w akcji i jakie to było wrażenie?

Swój chrzest bojowy przeszedłem w byłej Jugosławii w 1992 roku. Ze wzgórza Żgela bośniacy zaatakowali serbską, a przy okazji naszą (bo położoną zaraz obok) pozycję w Bogovolji NPE-32. Ostrzał z broni maszynowej, granaty, które jak się okazało były wystrzeliwane ze zmyślnej procy skonstruowanej z konara drzewa i dętki samochodowej… Krótka ocena sytuacji, komendy dla podwładnych do zajęcia pozycji obronnych, (wówczas istniały zaledwie w szczątkowej postaci), meldunki do przełożonych i udzielanie pomocy rannym. W tym wypadku – serbskiemu żołnierzowi, który, został postrzelony w pachwinę, a pocisk przeszedł na wylot przez pośladek. Wezwana na pomoc przez Serbów artyleria pomyliła nastawy i zamiast położyć ogień na wzgórze Żgela, granaty moździerzowe zaczęły spadać koło nas pogarszając sytuację. Wrażenia? Nie było ani wrażeń ani emocji – brakowało mi na to czasu, musiałem działać. Na rozmyślanie i przeżywanie tego, co się stało przyszedł czas, gdy już było po wszystkim. To był początek naszej misji, później już było tylko trudniej - serbska ofensywa w styczniu 1993 roku, uznanie naszego obszaru odpowiedzialności za strefę działań wojennych i misje specjalne, przydzielane mi w związku z moim wojskowym backgroundem (przynależnością do obecnej jednostki Komandosów). Byli zabici i ciężko ranni, dezerterzy, których okrutnie okaleczono i przejęcie odpowiedzialności za rejon miejscowości Medak, w której dokonano masowej zbrodni na serbskiej ludności. Na szczęście w tej misji nie straciłem żadnego swojego żołnierza. Mój zastępca, z którym wtedy połączyła nas specjalna braterska więź wynikająca ze wspólnych przeżyć zginął podczas naszej kolejnej wspólnej misji – w Kosowie.

Czy dzisiejsze wojsko bardzo się różni od tego, do którego został Pan wcielony wiele lat temu?

Zdecydowanie. Wstępowałem do masowej, liczącej blisko pół miliona żołnierzy armii, której morale i ducha walki nie da się podważyć, ale w której jednak panowały feudalne stosunki, brakowało bojowego doświadczenia i dominowała myśl o zadeptaniu przeciwnika butami szeregowych.
O dzisiejszej armii nikt już nie powie, że jest malowaną, czy pokazową – bojowe doświadczenia z dawnej Jugosławii, Kosowa, Iraku i Afganistanu ukształtowały ją na tyle, że nasi NATO-wscy partnerzy nie wahali się przekazać swoich elitarnych jednostek specjalnych pod polskie dowództwo. Zmieniło się indywidualne wyposażenie, technika, ale przede wszystkim sposób myślenia. Kiedy po ukończeniu szkoły oficerskiej rozpoczynałem służbę w jednostce specjalnej w Dziwnowie, mówiliśmy o sobie, że jesteśmy wojskiem jednorazowego użytku, bo plany naszego użycia niewiele mówiły o tym czy i jak będziemy odzyskani z głębokich tyłów wroga, w którego ugrupowaniu mieliśmy prowadzić działania dywersyjne. Dzisiaj mamy mniej żołnierzy, stutysięczną armie zawodową, ale specjalista w grupie specjalnej, to nie jest człowiek po trzymiesięcznym kursie w szkole młodszych specjalistów, lecz ekspert po gruntownej selekcji i przeszkoleniu, a konstruując plany użycia pododdziałów specjalnych kwestie odzyskania żołnierzy po zrealizowaniu misji są kluczowe.  

Czy dzisiejsi żołnierze mający kontakt z wrogiem i zadaniami taktycznymi w trudnych warunkach mają jakąś pomoc psychologa lub dostęp do metod zapobiegania stresowi?

Pomoc psychologiczna dla żołnierzy to w dalszym ciągu bardziej hasło propagandowe dla pokazania troski MON-u o armię niż realne działanie. Podczas moich misji najlepszym psychologiem okazał się doświadczony chirurg, który miał już za sobą kilka misji i kapelan, o którym biskup powiedział, żeby przyhamował, bo bardziej staje się żołnierzem niż księdzem. Same studia psychologiczne nie przygotowują ekspertów, którzy mogliby być wsparciem dla żołnierzy nie radzących sobie z przeżywanym stresem. Do tego potrzebne jest doświadczenie zarówno z pracy z takimi żołnierzami, ale także z uczestnictwa w misjach realizowanych poza liniami wroga. Nie spotkałem w swojej karierze etatowego psychologa, który w jakikolwiek sposób pomógł, by mi albo moim podwładnym. 

Co się dzieje z żołnierzami – komandosami, którzy odchodzą z wojska na emeryturę? Czy jest dla nich miejsce w społeczeństwie cywili?

Na pomoc instytucjonalną przestaliśmy liczyć, kiedy po kolejnych zapowiedziach np. na temat priorytetowego traktowania takich ludzi przy zatrudnianiu w działach administracji publicznej związanych z bezpieczeństwem, na zapowiedziach się kończyło. Indywidualnie też nie jest łatwo, bo jeśli ma się dość specyficzną umiejętność otwierania drzwi za pomocą materiału wybuchowego i sposób rozmawiania w tonie nieznoszącym sprzeciwu, to raczej dość trudno przebiegają rozmowy kwalifikacyjne z kadrowcami korporacji, które rządzą się własnymi prawami. Dlatego pozostaje samopomoc, jak na polu walki. Ci, którym udało się odnaleźć na nowo po służbie w armii starają się zadbać o kolegów i pomóc im poskładać się w nowej rzeczywistości.

Czy gdyby dzisiaj miał Pan rozpoczynać od nowa też padłby wybór na wojsko czy na inny zawód i jeżeli tak to, na jaki?

Nie zmieniłbym swojej decyzji sprzed lat, mimo, że mam świadomość ile mnie to kosztowało. Patrząc wstecz widzę, że miałem to, co Napoleon najbardziej cenił u swoich dowódców – żołnierskie szczęście. A tak naprawdę szczęście do podwładnych, bez których żaden dowódca nie jest w stanie wygrać nawet jednej bitwy.

Czego można życzyć byłemu komandosowi – generałowi?

Generalnie – szczęścia. Zdrowia pewnie też, ale załoga Kurska (rosyjski okręt podwodny K-141, który zatonął z całą załogą w 2000 roku), z pewnością była zdrowa, tylko im szczęścia zabrakło.

Dziękuje za rozmowę i jako młodszy stopniem pozwolę sobie odmeldować się Panie Generale

Cron Job Starts